Friday, April 06, 2007

lifestyle in hospital

- Posłuchaj mnie teraz – ojciec rozgląda się po pokoju i ścisza głos. – Jeśli stanie się najgorsze, ty będziesz wykonawczynią testamentu. Zapamiętaj, komu i ile!
Ojciec bierze głęboki wdech i trzęsącym się głosem wymienia osoby i liczby – każdemu według zasług.
- Poecie X 20 tysięcy… Temu mojemu przyjacielowi malarzowi 10 tysięcy…
- Tato, ale przecież to tylko depresja, leki już działają, pośpisz kilka dni i wszystko przejdzie.
- Małgosiu, spodziewam się najgorszego.
Skąd przychodzi najgorsze?
- Tato, chyba mam zapalenie nerek.
- Boże święty! To mnie dobije!
Wracam z pracy po 20, dwie godziny wcześniej niż zwykle. Redaktor prowadząca chyba zauważyła, że w oparach absurdu unoszę się nad ziemią. Idę drobnym, starczym kroczkiem na przystanek, nie odrywając wzroku od płytek chodnika. Mam wrażenie że wtedy boli mniej.
W domu kładę się na łóżko i czekam cierpliwie, aż przeciwbóle zaczną działać i będę miała dość siły, by dojść do łazienki. Od czterech dni po godzinie 21 atmosfera gęstnieje, zaczynają się potoki zimnego potu, dreszcze i bóle uniemożliwiające chodzenie. Ciągle waham się czy to korzonki, czy jednak nerki. W domu nie mamy termometru.
O czwartej nad ranem budzą mnie dreszcze i wyłącznie dla mnie rozpoczyna się pokaz specjalny. Parada drzwi, klamek, futryn, dziurek od klucza, na to wszystko nałożone wytarte, brudne misie, które fruwają mi przed oczami. Złe misię śni na jawie, z polotem. Jeśli misie, to jest źle, myślę. Zapalam światło. Kot patrzy na mnie sceptycznie, podniósłszy głowę z mojego brzucha. Matka grzeje go profesjonalnie.
Rano idę do lekarza, ale mam wrażenie że to chodnik przesuwa się zamiast mnie. Czemu się dziwić, od czterech dni mnożą się w mojej głowie zjawiska, które przeczą prawom fizyki. W przychodni osiągam dobry wynik. Kiedy temperatura po chwili dochodzi do 39,6 C, pielęgniarka każe wyjąć termometr. Macha ręką. – Nie ma co dalej mierzyć, wiadomo że jest źle.
I tak z podejrzeniem uszkodzenia nerek trafiam do szpitala. Dzielnica – nomen omen - Filtry.
- Czemu pani się wcześniej nie zgłosiła na ostry dyżur? – pyta pielęgniarka, wystylizowana na egipską bogini. Trzy warstwy wielokoloru na twarzy, czterofazowy, bezkresny makijaż oczu, do czarnych włosów przypięta nastroszona ruda treska, kilkupiętrowe kolczyki z niebieskimi oczkami. Na nogach siniaki. Nie ma więcej niż 35 lat.
- Do soboty byłam w Berlinie.
- Ooo – pielęgniarka przestaje wypełniać moją kartę i patrzy w okno. - Od dawna uczę się niemieckiego. Zawsze marzyłam o tym, żeby pojechać do Bawarii. Tylko do Bawarii, nigdzie indziej. Nie znoszę Prusaków za to co zrobili Polsce.
Pielęgniarki pojawiają się i znikają po chwili niczym duchy. Są kapryśne, zamyślone i często zmieniają zdanie. Jak u Kafki mnożą się przed nimi szpitalne korytarze. Kiedy mam zgaszone światło, wpadają niespodziewanie by zmierzyć temperaturę, a potem znikają na długie godziny, by w środku nocy pojawić się znowu z przeciwbólem, mamrocząc pod nosem życzenia do niespodziewanego prezentu. Tabletka na obniżenie gorączki to towar deficytowy. Pielęgniarka nie da, jeśli nie zgodzi się lekarz. Pielęgniarka nie sprzątnie z korytarza twojego trupa, jeśli nie zgodzi się lekarz. A lekarz właśnie zastanawia się nad sensem życia pijąc czarną jak jego myśli kawę. Nie chce wychodzić z gabinetu, bo zawsze był wrażliwym estetą, a stylistyka szpitala go brzydzi.
Cisza zaczyna się trząść od dudnienia. Jadą wozy kolorowe pełne mortadeli, kompotu i masła.
Dzwoni ojciec.
- Małgosiu, jak się czujesz?
- Jest poprawa.
- Dzięki Bogu, ale u mnie to już koniec! Czuję to. Powiedz mi, jaki to może być sens w tym życiu?
- Tato, masz tyle pieniędzy, będziesz jeździł za granicę, czytał książki, kupisz sobie nowy samochód…
- A na co mi za granicę? Wszędzie już byłem! Wszystko przeczytałem! Samochodu będą mi sąsiedzi zazdrościć. Naprawdę, nie ma po co żyć.
W szpitalu Patryk dzieli się subtelnymi refleksjami filozoficznymi: Życie jest jak ściana, białe i gipsowe.
Nikt nie potrafi zbić mi temperatury. Niekończąca się opowieść o upale tropików w pokoju 20. Lekarka patrzy na mnie z wyrzutem, ordynator pochyla się nad moim łóżkiem w zamyśleniu.
- Będę musiał się nad tym zastanowić – odzywa się w końcu.
Sy jest zachwycona, gdy okazuje się, że groziła mi sepsa.
- No, moja droga, o krok od sepsy to o krok od pierwszej strony Faktu.
Trudno, może innym razem.
Wieczorem widzę szereg aniołów, które stoją tyłem do mnie. Jakieś takie gipsowe.
Noce w szpitalu są długie i białe.

Friday, March 23, 2007

Dla kogo ta opowieść (podróże sentymentalne)

Znowu chciałaś dobrze, przyznaj się. Komu tym razem jaki numer wycięłaś tępymi nożyczkami. Ile razy krzyczałaś „przestań”, a ile razy „jeszcze”? Wytrzyj włosy, ścieka z nich woda, masz pod nogami kałużę. Brudzisz podłogę. Rysujesz parkiet. Rysujesz na parkiecie kółeczka, krzyżyki, serduszka. Dla kogo ta opowieść. Kto co ci za złe mieć będzie. Czego się można spodziewać. Czemu cerujesz wszystkie ślady, wszystkie dziury, wszystkie wątpliwości. Kto temu panu zacerował usta, kto mu zacisnął wargi, kto wycisnął z niego wszystko? No powiedz, dlaczego cieknie? Dlaczego mówisz mu do ucha te swoje mizerne opowieści, dlaczego znowu zapomniałaś o zakończeniu. Jak pan sobie wyobraża przyjemność? Co jeszcze mogę dla pana zrobić? Dlaczego nie masz oczu, kochana, powiedz którym złotym widelczykiem wydłubałaś sobie oczka. Twoje włoski, twoje nitki owinięte wokół paluszków. Dziewczynko, twoje srebrne buciki. Dziewczynko, twoje nadgryzione usta, jego wygryzione zęby. Opuszkami palców brudzisz ściany, blaty, framugi. Znowu cieknie, znowu zostawiasz ślady, dlaczego nie potrafisz się powstrzymać, przecież wiążesz sobie ręce. Które to już postanowienie poprawy. Dziewczynko, dla kogo ta opowieść.

*

notka z sierpnia 2006, znaleziona dzisiaj w archiwum. Była zaskoczeniem tylko przez chwilę.

Monday, March 05, 2007

3. (Kamila nie jest w najlepszej formie)

Po pierwsze czy pani ma twarz. Zakryła policzki dłońmi i parsknęła. Zaczęła zastanawiać się, jak i czym mogłaby sobie wydłubać oko. Myślała o tym często, o tym by wydłubać sobie oczy albo wyrwać język, albo odrąbać dłonie. Byłoby łatwiej. Ale nie wiedziała dlaczego, tak to bywa z paradoksami. Może palce przeszkadzały jej zanadto. A może przeszkadzało jej wrażenie, że jej dłonie związane są w nadgarstkach grubym, jasnym sznurem, i że musi walić nimi o ścianę i szarpać zębami sznur, by choć trochę go poluzować.
Widziała to wyraźnie, tak jak widziała swoje oko na podłodze. To jedno wydłubałaby palcem, drugie by sobie jednak zostawiła. Mogła przysiąc, spostrzegła kiedyś na chodniku, oko jak wielkie nabrzmiałe jajo, bez śladu bieli, jakaś blada żółć tylko, wszystko przydymione, z czerwonymi wybroczynami, i dalej warstwy śliskich tkanek, mokrych i pulchnych.
Kamila otworzyła szeroko oczy i pokiwała energicznie głową, nie przestając patrzeć w lustro. Uśmiechnęła się i czubkiem palca przejechała po powiece.
- Oko nie patrzyło na nic ani na mnie, miało wszystko jedno – powiedziała głośno. - Kopnęłam je czubkiem buta – bardzo to ryzykowne, wiesz że buty mam zamszowe – i z chodnika spadło na jezdnię, i nie rzucało się w oczy. Przykro było patrzeć.
Zawahała się.
- Gdyby Igor nie miał rąk, nie mógłby mnie uderzyć – ciągnęła. - Gdybym ja nie miała rąk, nie mogłabym się ciąć. Jestem papier zwinięta w kulkę i włożona do kieszeni, możesz mnie spalić, Igor, razem ze swoim dzieckiem. Oddaje ci dziecko, jest twoje, zrób sobie z niego organy.
Pochyliła głowę i nakłuła palcem zapadnięty brzuch.
- Dwie, oczywiście, jest nas dwie - zawołała i roześmiała się. - Osiągnęłyśmy doskonałość, ale uważaj maleńka, doskonałość jest straszna, nie ma potomstwa. To co robimy z tym dzieckiem? Może łyżeczkę zatrutej marmoladki? - wykrzyknęła i zaczęła buczeć. - Jaki straszny pomysł! Jakie małe maleństwo w środku, między warstwami mięsa puchnie nowe mięso! A usta masz całkiem podobne do moich. Uderzysz mnie, prawda? Nie, bo nie mam rąk. Lubimy się, co, powiedz, że się lubimy. Słuchaj, ja idę się napić, i przyniosę nóż, bo – zawiesiła głos uroczyście - powiedziałaś, że powinnam cierpieć, i obiecałam ci to.
Zataczając się, Kamila poszła do kuchni. Próbowała chwycić kubek, ale wypadł jej z rąk. Się kurwa nie stłukł, wymamrotała Kamila, bardziej do siebie niż do tej drugiej, i wzięła nowy. Nalała sobie do pełna żołądkowej i na wszelki wypadek wzięła opakowanie proszków, gdyby ta druga miała ochotę sobie łyknąć.
- Słuchaj - powiedziała sadowiąc się przed lustrem - nie uwierzysz, kurwa, jak się człowiek zaweźmie, to zrobi z siebie sznurek, zobacz jakie mam gnaty, wszystkie psy we wsi by mnie chciały. Miałam sen, znasz taki film braci Coen, że jest farmer, i była zagroda, no to była zagroda zupełnie poszarzała, jakby makieta zagrody, czy szablon, kurwa nie wiem jak to opisać, takie wszystko wyschnięte. Że chałupa, że stodoła, na środku klepisko, stary płot, brakuje tylko Reksia, ale będzie. Się rozglądam, i tak, patrz, wszędzie i dookoła mięso, słońce wali po oczach, obok stodoły płaty wątroby, koło chałupy żebra pokryte mięsem, gdzieś sterta kości, kawałki ud i nóg obdartych ze skóry, i tak się walają wzdłuż płotu, ty mnie pytasz, a ja ci nie powiem, czy ludzkie czy zwierzęce. A na środku podwórka góra czerwonobrązowych ochłapów, różne tkanki nabrzmiałe krwią, tu i tam czarna szczecina – i wokół trzy czarne psy, Reksio, Azor i Burek, warczą wgryzając się w mięso. Myślę sobie czemu kurwa nie śmierdzi, jak tu tyle mięsa, a upał, gorąco. I patrzę, idzie facet w moją stronę, normalnie karykatura i kreatura, ogrodniczki, kalosze i stary kapelusz, ciemne przetłuszczone włosy, i się cham wiejski uśmiecha przebiegle i pewnie. Myślę że do mnie, ale nie, do zakonnicy, która stoi za moimi plecami. Odwracam się, gdy słyszę za sobą jej piskliwy, przymilny głos: „Czy ma pan dla mnie jakieś mięsko?”. I kurwa, idę stamtąd, a jak idę to patrzę na swoje nogi, a te nogi jak u małej dziewczynki, myślę sobie co to za ciało, to nie ja przecież jestem, rozumiesz coś z tego?
Ty, umaluję cię. Sory, ale jak gówno wyglądasz. Zrobimy ci na policzkach takie pręgi, że niby jesteś za kratami, bo w sumie jesteś, w siatce jesteś, takiej z alberta. I patrz, białe będziesz miała policzki, trochę ci się tutaj zapadają, po matce wyglądasz jak śmierć. I teraz cię rozmażemy, będą czerwone ślady po szmince i krzyku, zamknij się. Zamknij się, słyszysz?! Jeszcze ktoś cię usłyszy i przyjdzie, tutaj nie ma nic do oglądania. To tylko skóra, to tylko lustro, to tylko występ, to tylko dziecko, Fasolka się nazywa. Wyjdź stamtąd, zza tej kraty wyjdź, i kurwa nie wyjdziesz, krata jest narysowana. No, możesz już spierdalać.
Kamila wstała i zatoczyła się. Nachyliła się po kubek i wzięła duży łyk. Wyjęła kilka tabletek z opakowania i popiła.
- Właściwie nie wiem po co to robię - powiedziała głośno i zaszlochała. Po chwili wytarła łzę i uśmiechnęła się, zadowolona. - Niby dziecku nie szkodzi, ale po matce mam małe serce, mało się w nim mieści, z drugiej strony jak mało miejsca w klatce piersiowej zajmuje to i lepiej, to jest ptaszek, ptaszek mały, ćwir ćwir w klatce robi. A teraz trzepocze skrzydełkami i zaraz zrobi fru, fru poleci, kurwa. Siadaj. Siadaj, jak mówię!
Kamila zachwiała się i upadła tyłkiem na podłogę.
- Słuchaj mała. Ci opowiem co się dzieje. Siedzisz tutaj i się pochylamy nad moim ciałem. Ja sobie oglądam kikut ręki, i patrzę, i myślę o kurwa, to są jaja, nigdy nie miałam dłoni! Słuchaj, zawsze miałam ładne palce, babcia mówiła do złodziejstwa albo do fortepianu, do niczego. Ale palców nie było. Wkładam kikut we włosy, to są rurki piszczeli, i pociągam, i one odchodzą od skóry, to są liście od drzewa. Trzymam je w ręku i upuszczam, i patrz jak włosy spadają, i jeszcze, powoli. Wiesz, to nie jest tak jak ty myślisz, ja zawsze interesowałam się sztuką, lubiłam obrazki. Odkąd rośnie mi fasolka, robi się mnie mniej, daję sobie piętnaście kilo mniej, daję sobie teraz czterdzieści jeden kilo, kłuję kolanami materac aż krzyczy nocami, ciągle śpię. Fasolka mnie wyjada. I patrz, biorę do ręki patyk i wydłubuję sobie oko, ruchy są wyważone, skrupulatne, chodzi o przyjemność, musimy czerpać z tego przyjemność. A teraz nakłuwam swoje ciało, i skóra robi się od tego miękka, widzisz że wreszcie zaczynam drżeć, się drzeć, wszystko. Nie wstaniesz, kurwa, siedź. Napij się, łyknij, popij. Za dużo masz tego w głowie, maleńka, kupę gówna i trocin, i nabrudziłaś, kurwa. Nikt po tobie nie posprząta. Artur po tobie posprząta. Trzeba dzwonić po Artura, bo kurwa, nie wyjdziemy stąd żywe, ale by było!

Wednesday, February 28, 2007

2.

- Widziałaś ciotkę? – zapytała Maria beznamiętnym tonem, nie odrywając wzroku od drogi. Nina kiwnęła głową, ale uświadomiła sobie, że Maria tego nie widzi.
- Tak - powiedziała w końcu podniesionym głosem i poczuła, że nie potrafi przełknąć śliny.
- No właśnie - powiedziała Maria i uśmiechnęła się. - Ciotka nie może wybaczyć Kamili, że umarła przed nią, to po pierwsze. Po drugie, że umarła w taki sposób. Nie wiem jak to się dla niej skończy. Same kanty, nie kobieta.
Nina zakryła twarz ręką.
- Jedź szybciej – powiedziała.
- A co, spieszy się nam czy Kamili się spieszy? – zapytała Maria nie modelując zupełnie głosu. - Teraz uważaj – ciągnęła jednostajnym tonem. - Sekcja wykazała, że Kamila była w ciąży. Drugi miesiąc. Poroniła na kilka godzin przed śmiercią.
- Kurwa - powiedziała Nina. Odwróciła twarz do szyby. Krajobraz był mglisty i popielaty, drzewa wychudłe od późnego stadium jesieni. Że też nie przyszła jej jeszcze do głowy echolalia na dziś, może - tulipany są zbyt pobudliwe, a tutaj jest zima, tulipany są zbyt pobudliwe. Robi się czarno, pomyślała. Jesienią pogrzeby powinny być wcześniej. Bruno też boi się nic. Drugi miesiąc ciąży. Tulipany są zbyt pobudliwe, tulipany.
- Możesz powiedzieć coś jeszcze. Na przykład - z kim? - zapytała Maria ostro i po raz pierwszy odkąd wsiadły do samochodu, spojrzała na Ninę.
Nina poczuła, że tyle ile jest to zdecydowanie za dużo.
- Skąd ja mam to wiedzieć?! - wykrzyknęła. - Przecież wiesz jak wyglądała sytuacja, nie wiesz? Wszyscy, zupełnie wszyscy, proszę bardzo, niech sobie zdycha w swoim mieszkaniu, no powiedz jak było, było cześć Kamila, ale schudłaś, no Kate Moss minus 20 centymetrów w biodrach, świetnie wyglądasz, twarz sobie przypudruj. Ja ją zostawiłam, ty ją zostawiłaś, matka ją też, i wszyscy jednogłośnie, nie, bo co?! A jak jej przejdzie niech się do nas zgłosi i wtedy jej pomożemy! Wszyscy! Zawsze! Tak to kurwa wyglądało, czego ty ode mnie chcesz?!
- Słuchaj - powiedziała Maria chłodno. - Dobrze wiesz, że nie byłam z nią blisko, nigdy się nie przyjaźniłyśmy, mało tego, nawet jako dzieci solidarnie nie przepadałyśmy za sobą. Kiedyś Kamila walnęła mnie lalką tak, że miałam rozcięte czoło. Cała rodzina ostukiwała mi głowę i główkowała, dlaczego ona to zrobiła. Od tej pory trzymałam się od niej z daleka. Przecież wszyscy podejrzewali, że prędzej czy później…
- Już Maria, już, na razie koniec - powiedziała Nina podniesionym głosem i odwróciła twarz do szyby. Zaczęła bębnić palcami w szybę na cztery, tu-li-pa-ny, tu-li-pa-ny.
Bruno tydzień temu powiedział: rozmowy o nicości to taka nowa moda, powiedział to, bo się bał, a na drugi dzień dowiedzieliśmy się, wszystko jest dzisiaj roztarte, niebo jest szare, powietrze jest grząskie.
Maria patrzyła posępnie przed siebie. Nina schowała twarz w dłoniach.
- Nie mam pojęcia, kto to mógłby być - powiedziała w końcu i mimowolnie pokiwała głową, tak jakby chciała sobie zaprzeczyć.- Zupełnie straciłyśmy kontakt. Widziałam ją na trzy miesiące przed. Już wtedy wyglądała jak wyglądała. Nie wiem kiedy to się zaczęło, najgorsze chyba rok temu.
- Ja ci powiem - powiedziała Maria podniesionym głosem i ze świstem wypuściła powietrze - od ojca się zaczęło. Ojca spotkała trzy lata temu. Od niego dostała pierwszą działkę, prezent na przywitanie, na nową drogę życia.
- Wiem - powiedziała Nina. - Wszystkim o tym mówiła. To była jej ulubiona anegdotka. Jakiego mam figlarnego tatusia, słuchajcie, ćpuna starego. Dlaczego go nie było? Mógł sobie popatrzeć jak się kończy nowa droga życia.
Maria prychnęła ostentacyjnie.
- Ciotka prosiła mnie, żebym go znalazła, bo przecież wypada, by był. Żeby wiedział. Obdzwoniłam wszystkie knajpy we Wrocławiu. Trzy tygodnie temu miał parodniowy ciąg, nonstop siedział w Siódemce. Potem jeszcze widzieli go w Rejsie, mówił barmanowi, że jedzie do Łodzi, i poszedł w cug. Kto ci go w Łodzi znajdzie, skurwysyna. Najwyższy czas, żeby go przymknęli.
Nina miała wrażenie, że droga nigdy się nie skończy. Poczuła że jej głowa staje się za ciężka dla szyi, oparła ją o szybę. Samochód podskoczył na wyboju. Nina syknęła.
- Artur dał niezły popis – powiedziała w końcu, ale zaraz tego pożałowała.
- Artur jest niezrównoważony – żachnęła się Maria. – Wszyscy wiedzą, że jedzie na lekach. Nie był w stanie pilnować Kamili, i teraz, pamiętaj co mówię, teraz dopiero zacznie się dla niego cyrk.
Nina patrzyła przez szybę.
- Kochał ją – powiedziała i poczuła, że zaraz albo wybuchnie śmiechem, albo klaśnie w dłonie i zacznie wyć jak pies, ostentacyjnie. Miała wrażenie, że ktoś patrzy na nie z tyłu i nagrywa wszystko, a one mówią słowami, które zostały im podyktowane. Znaczy – scena w samochodzie, a one grają tak, tutaj, teraz, cięcie. Deszcz. Tu-li-pa-ny.
- Tak – Maria wzruszyła ramionami. Twarz wykrzywiła jej się, zacisnęła usta. – Może to z nim – powiedziała beznamiętnie, jakby do siebie, ale po chwili spojrzała uważnie na Ninę.
- Nie sądzę – odpowiedziała Nina, nie rewanżując się spojrzeniem. Po raz kolejny zadała sobie pytanie, które ścigało ją od dłuższego czasu. Jakim człowiekiem jest Maria. Czy ma prawo ją oceniać. Czy nie lepiej zacząć od siebie, i dlaczego lepiej nie.
.- Słuchaj – powiedziała i poczuła, że traci nad sobą kontrolę. Głos momentalnie podniósł jej się o trzy tony. – Jeśli naprawdę uważasz, że to moja wina, to mi to kurwa powiedz, może sobie coś wyjaśnimy.
- Nic nie uważam, nie unoś się – powiedziała Maria chłodno. – Niczyja wina. Chcesz szukać winnych i stawiać ich przed sądem? Nie pomieściliby się w jednej sali – powiedziała i prychnęła. - Zauważyłaś w ogóle ile ostatnio klniemy? Zgniłe jabłka robaczywe śliwki.
Tu-li-pa-ny, pomyślała Nina. Bębni deszcz o karoserię, zaraz będzie bębnił spadający piach. Bruno boi się śmierci, bardziej niż ona, dlatego jeszcze są razem. Razem wciągną dzisiaj, ale tylko po jednej kresce, powinni być rozsądni. Poczuła dławiący, ciężki zapach lilii. Odwróciła się, żeby na nie spojrzeć. Leżały obok dużego wieńca, zgrabny bukiet białych kwiatów, ich listki drżały nieco. Wbrew temu, co pomyślała, nim odwróciła głowę, nikt nie siedział na tylnym siedzeniu.

Thursday, February 22, 2007

1.

- Pani Nino, umarła pani koleżanka, co? – zapytała sąsiadka, kiedy tylko drzwi windy zamknęły się. – Straszna sprawa, proszę pani, ja byłam wstrząśnięta jak przeczytałam w gazecie swojej – dodała natychmiast skwapliwie potrząsając głową, jakby ją miała na patyku. Wpatrywała się w Ninę, czekając na jakąkolwiek reakcję, a nie doczekawszy się, westchnęła znacząco.
- Pani czytała? – zapytała kobietę stojącą obok.
- A czytałam, czytałam – rozpromieniła się tamta. Sąsiadka uśmiechnęła się do niej. Po chwili spojrzała znowu na Ninę, a jej twarz przybrała posępny, rzeczowy wyraz.
- Wie pani, pani Nino, powiem tak jak sobie myślę, pocieszę panią, że w życiu tak jest, że powinny być sytuacje i do popłakania i do pośmiania się, żeby różnie było, tak to bywa. Syn mój na przykład ostatnio poszedł na pogrzeb, bo miał ochotę, bo mu kolega z pracy taki sympatyczny umarł, i stoją wszyscy nad trumną co ją już mają do dołu wkładać, i dzwoni komórka do faceta od pogrzebu, to facet odchodzi żeby sobie pogadać, idzie idzie, i nagle robi w tył zwrot i leci świńskim truchtem i krzyczy że stop, pogrzeb stop, to nie ten nieboszczyk co trzeba jest. I ja tak sobie myślę, proszę pani, kto teraz mówi nieboszczyk?
Sąsiadka zawiesiła głos.
- No, w branży to tak mówią, znaczy branżowe określenie pewnie - zauważyła druga kobieta. - Dobry to człowiek, zły by pozwolił obcego zakopać.
Sąsiadka westchnęła.
- No niby dobry, ale za to całe zamieszanie kazał rodzinie jeszcze tysiąc złotych płacić.
- I co, zapłacili?
- Zapłacili, bo już chcieli mieć trupa z głowy, a na drugi dzień najmłodszy poprzebijał mu opony w karawanie. Bo to rodzina honorowa była i z charakterem też.
Drzwi windy otworzyły się, Nina wyszła z niej, nie odzywając się. Kobiety spojrzały na siebie.
- Młoda dziewczyna, a taka chamka – zauważyła kobieta.
- Co poradzić – powiedziała sąsiadka i wzruszyła ramionami. – Jak ta mała umarła, to tu telewizja była, żeby ją sfilmować co mówi, to wie pani, nagadała się do kamery i teraz zadziera nosa.

(fragmencik z nowej pisaniny - dziękuję, bawię się dobrze:)